Ballada o zapomnianym trybie
Na wzgórzach Łąkty, gdzie świt mgłą oddycha,
Gdzie modrzew szepcze do starego płota,
Tam dusza moja – już jak cień przemyka,
Obcy na ziemi, która była złota.
W dzieciństwie byłem trybem tej machiny,
Częścią tej wsi, co szeptała modlitwy,
Z chłopcami biegałem po łąkach doliny,
które śmiały się echem i niosły me odkrycia.
Tu każdy znał mnie z głosu, z gestu, kroku,
Wiedział, żem z tych, co serce mają żywe.
A teraz? Kroczę — duch w żywych potoku,
Nieznany, dziwny, myślowym utknąłem amoku.
Zastąpił mnie ktoś — młodszy, bardziej „swój”,
Nowy tryb, gładki, bez śladów zużycia.
A ja — odłogiem. Rdzewiejący stój.
Zbędny element z rozdziału rozmycia.
Nikt nie zaprasza. Nikt nie woła w swe progi.
Nie jestem częścią wspólnych przedsięwzięć.
Gdy mówią „wszyscy”, ja nie liczę się w tym kręgu —
Zamknięte drzwi. Choć w duszy ogień święci.
Matka ta ziemia, co mnie niegdyś tuliła,
Dziś odwrócona, jakby mnie nie znała.
Bracia tej gleby – dawniej tak mili –
Omijają wzrokiem. Ich bliskość zmalała.
A może to ja – wybrałem wygnanie?
Zaszyłem się w ciszy, w cień własnego muru.
Z latami zmieniłem się. Odrzuciłem danie
Wspólnoty. I teraz… pusto w moim biurze.
Zapłacić trzeba — ceną jest milczenie.
To ja odszedłem, by stać się kimś innym.
Lecz przeszłość woła — z mroku i przestrzeni —
„Wracaj, bo cienie będą ci jedynym”.
Dziś, gdy mówią: „Kim jesteś?”, wzruszając ramieniem.
Bo zapomnieli. Albo nigdy na prawdę nie znali.
Zostałem obcy — sobą, swym istnieniem,
Jak duch co krąży wśród tych, co nie czekali.
I tylko łąki – te pamiętne łany,
Gdy świt się kładzie złotem na wzgórz ciele –
Słuchają szeptu serca mego rany,
Jak matka, która tuli w Łąkieckim kościele.
POWRÓT